Całą noc w pobliżu namiotu kręciły się zwierzęta, słychać było pękające gałązki i inne odgłosy a także nawoływanie kozła sarny, las żyje. Rano budzi mnie głośny trzask łamanych gałęzi, coś dużego przedziera się przez zarośla obok namiotu w stronę pobliskiej drogi. Wychodzę z namiotu ale nic już nie widzę. Śniadanie, notatki czyli szarość poranka. Kierunek Bytča i tamtejszy browar Popper. Browar już nieczynny, część budynków wyburzona, na placu wielka hałda gruzu. Stoi jeszcze "nowy" budynek browaru ale przez okna widać, że wszystko wewnątrz jest zdemontowane i usunięte, pozostały gołe mury. Stary, historyczny budynek też jeszcze stoi i wszystko wskazuje, że jeszcze postoi. Od mieszkańca dowiaduję się, że piwo warzą w drugim browarze należącym do tego samego właściciela ale nie zrozumiałem gdzie. Jak mi to przypomina sytuację w Polsce gdzie zlikwidowano wiele browarów ale ich marki nadal są na rynku np. Piast lub Królewskie. Brr, scyzoryk w kieszeni sam się otwiera. Tuż obok browaru znajduje się zabytkowa, mocno zniszczona synagoga a kilkadziesiąt metrów dalej dwa zamki - obronny i rezydencjonalny. Ruszam dalej w kierunku Martina gdzie mam odwiedzić dwa browary. Niestety ale zjazd do miasta którym miałem dotrzeć do pierwszego z nich jest w remoncie i nie idzie się przebić nawet rowerem. Zjeżdżam do miasta następnym zjazdem ale ludzie tak mi tłumaczą drogę, że nie znając języka nie jestem w stanie trafić do żadnego z nich. Ostatecznie rezygnuję bo czasu mam coraz mniej. To już cztery słowackie browary z których odwiedzenia nic nie wychodzi. Wcześniej celowo zrezygnowałem z dwóch znajdujących się daleko na uboczu pośród gór a teraz te dwa. Wracam na "krajówkę" i ciągnę dalej w stronę Popradu. Cel na dziś - dojechać jak najbliżej Popradu aby jutro odwiedzić dwa ostatnie na trasie browary i zdążyć na niezapowiedziany nocleg do rodziny w Pieninach. Jadę piękną drogą i trafiam na remontowany odcinek na którym sfrezowano dwie warstwy asfaltu na całej szerokości czyli obu pasach i poboczu. Jeżdżące po drodze samochody zdmuchnęły resztki okruchów asfaltu na pobocze przez co mam pod kołami dość grubą warstwę asfaltowego rumoszu. Świecące z za pleców słońce nie pozwala w porę dostrzec wału niesfrezowanego na poboczu asfaltu (jakaś studzienka czy zawór w jezdni) przysypanego jak całe pobocze. Zauważam go jakieś 4 - 5 m przed sobą, chcę lekko przyhamować aby nie połamać obciążonego tylnego koła i już nie nam roweru pod sobą, wyskoczył jak z katapulty a ja ląduję na rumoszu. Czuję się jakbym sunął po papierze ściernym, na szczęście pobocze jest szerokie i nie wypadam na pas ruchu bo samochodów sporo. Wstaję, porządne szlify na łokciu i obu kolanach obficie krwawią ale na szczęście nic mi nie jest. Podnoszę rower, poprawiam bagaż i ruszam dalej. Jadę pomiędzy Małą i Wielką Fatrą, wspaniałe widoki. Droga niczym ekspresówka, po dwa pasy i pas awaryjny w obie strony a do tego bariery energochłonne na zewnątrz i pomiędzy jezdniami. Ruch też podobny jak na ekspresówkach lecz dobrze mi się jedzie po szerokim pasie awaryjnym. Chwilami mam wątpliwości czy nie jadę przypadkiem rzeczywiście ekspresówką ale wyprzedzający mnie policjanci skutecznie je rozwiewają. Jedzie mi się tak dobrze, że o mało co nie wjeżdżam na autostradę gdy tylko za sprawą znaków drogowych zmienia się jej status. Zjeżdżam zjazdem w boczną drogę i pomimo że nadal jest to ta sama droga krajowa "18" to w niczym jej już nie przypomina. Jednojezdniowa dziurawa droga z licznymi stromymi zjazdami i podjazdami, daję radę. Na horyzoncie Liptovský Mikuláš, jeszcze jeden zjazd i już w nim jestem. Od tej miejscowości mam już łatwo, skończyły się podjazdy i poprawiła się jakość drogi. Mijają kolejne kilometry a ja rozglądam się za miejscem na biwak. Robi się ciemno, zapalam lampki rowerowe a nic mi nie wpada w oko. Oczywiście mogę postawić namiot gdzieś na poboczu ale będę widoczny jak na dłoni a tego staram się unikać, czuję się bezpieczniej niewidoczny z jezdni. W końcu dostrzegam drogowskaz do pola namiotowego, postanawiam z niego skorzystać. Pole namiotowe mieści się pomiędzy hotelem a rzeką Vah. Porządna kąpiel pozwala dokładnie przemyć dzisiejsze szlify. Jeszcze piwko w hotelowej restauracji i kolacja przed namiotem. Idę spać, na zewnątrz szumi rzeka, szybko zasypiam.
Dzisiaj pokonany dystans to 133 km. Jutro też będę musiał przekroczyć setkę a wjeżdżam pomiędzy Wysokie i Niskie Tatry. O ile Mała Fatra kojarzyła mi się z naszymi Pieninami to widoczne od jakiegoś czasu Niskie Tatry wyglądają jak polskie Karkonosze.